Koniec naszego świata - zbiór jeszcze smutniejszych jednoczęściowych opowiadań o miłości, którą główni bohaterowie zniszczyli, stracili, przegrali, nie docenili, znienawidzili, zapomnieli... Tutaj kończą się niektóre światy.

HAPPIER

Steeg było jednym z austriackich miast, które starasz się omijać szeroko. Od trzech lat nie byłeś w nim, nie zatrzymywałeś się, ani nawet nie przejeżdżałeś. Za każdym razem, gdy nawigacja prowadziła cię przez tę miejscowość, odbijałeś i zbaczałeś z kursu. Chociażbyś miał nadrobić przez to kilkanaście kilometrów, nie miało to żadnego znaczenia. Jeżeli ktoś pytał cię o najbardziej znienawidzone miejsce na świecie, ty, człowiek podróżujący bardzo często, odpowiadałeś, że jest to ta wiocha zabita dechami - Steeg. Nikt nie pytał o powód, zdawało cię się czasami, że wszyscy doskonale wiedzieli dlaczego. A jeżeli już ktoś był na tyle głupi by zapytać co stało się w tym, bogu ducha winnym, tyrolskim mieście - gromiłeś delikwenta wzrokiem. 
I oto jesteś, dwa lata i pół roku po wydarzeniach, które przewróciły twój świat do góry nogami. Trzydzieści miesięcy od chwili, kiedy serce wyrwało ci się z piersi i już nigdy tam nie powróciło. Masz na sobie idealnie skrojony garnitur, w którego kieszeni bezpiecznie spoczywa zaproszenie na ślub dwóch niegdyś bliskich ci osób. Na ślub, który właśnie odbywa się w znienawidzonym przez ciebie do granic możliwości, Steeg. 
Co za ironia, że Panna Młoda wybiera na za mąż pójście mały, drewniany kościół zbudowany przed trzystoma laty w stylu barokowym, który znajduję się właśnie w dolinie pomiędzy Alpami Lechtalskimi na południu i Alpami Algawskimi na północy. Jakby wracała po jeszcze jedno nieszczęście do tego miejsca. Wydawało ci się, że podobnie do ciebie, nie będzie chciała nigdy więcej przekraczać granicy miejscowości, będzie omijać ją z daleka i nie wracać do wydarzeń, które o mały włos nie odebrały jej tego, co miała najdroższe - jej własnego życia. Przypominasz sobie jednak, ze Aileen zawsze była trochę inna niż cała reszta twoich przyjaciół. Ona zawsze stawiała czoła najtrudniejszym sytuacjom, nie uciekała i nie chowała głowy w piasek. Tym razem za pewne chciała spojrzeć losowi w oczy, albo i z niego zadrwić, tak jak on to robił przed kilkoma laty. I choć nie widziałeś jej od pamiętnego październikowego dnia, miesiąc po wydarzeniach w Steeg, to jednak znalazłeś w skrzynce na listy białą kopertę, w której znajdowało się zaproszenie na ślub Aileen Büche i Michaela Hayböcka. Trochę niespodziewanie, bo choć wiedziałeś doskonale o związku tych dwóch osób, to jednak nie spodziewałeś się, że dołączysz do grona zaproszonych na najważniejszy dzień w ich wspólnym życiu. Nie sądziłeś, że jeszcze znaczysz dla nich cokolwiek po tym, jak potraktowałeś Aileen i odgrodziłeś swoje życie od tej dwójki zapominając, że cokolwiek was łączyło. Hayböcka traktowałeś jak chodzącą zarazę od której trzeba trzymać się jak najdalej, a Büche zdawała się być dla ciebie już nic nieznaczącym wspomnieniem, które powoli zamazywało się. A przynajmniej tak brzmiała ta oficjalna wersja, w którą pozwoliłeś wierzyć swojej całej rodzinie, jak i przyjaciołom...


Prawdopodobnie przez ostatnią godzinę, w ciągu której pokonałeś dystans dzielący niemiecki Obersdorf i austriacki Steeg, złamałeś kilkanaście przepisów drogowych, a do twojego mieszkania niedługo zapuka listonosz z kilkunastoma mandatami za przekroczenie prędkości. Nie przejmujesz się jednak tym ani trochę. To była ostatnia rzecz, którą zaprzątałeś teraz sobie myśli. Najważniejszym było zaparkować samochód pod szpitalem w tyrolskiej miejscowości i odszukanie drzwi, które prowadziły do ostrego dyżuru. Idzie jak z płatka, jest środek nocy i parking dla odwiedzających świeci pustkami, zostawiasz samochód na pierwszym wolnym miejscu i wyskakujesz z pojazdu ruszając biegiem w stronę rzędu karetek. Nie czujesz nic, nie słyszysz nic oprócz bicia swojego serca. Poziom adrenaliny w twoich żyłach poniósł się wraz z odebranym telefonem, który wybudził cię z głębokiego snu. Wiadomość, którą przekazała ci twoja własna matka, sprawiła, że wybiegłeś z hotelowego pokoju pozostawiając za sobą zdezorientowanego Dietharta. Sam byłeś zdezorientowany, nie wiedząc co się dzieje, pragnąłeś jedynie znaleźć się jak najbliżej niej. 
Wbiegasz do szpitalnego pomieszczenia i w tłumie od razu dostrzegasz jej ojca. Nie sposób go przegapić, bowiem mężczyzna przewyższa każdego o głowę. Z trudem wyhamowujesz obok niego i nawet nie trudzisz się, by go serdecznie powitać. Nikt ze zgromadzonych w korytarzu osób nie oczekuje od ciebie, że padniecie sobie w ramiona, choć zawsze byliście w dobrych stosunkach. Dzisiaj liczyło się tylko to, co działo się właśnie za zamkniętymi, szpitalnymi drzwiami. 
- Jak to się stało? - pytasz i siadasz obok blondwłosej kobiety, po której policzkach płyną łzy. Chwytasz za jej dłoń i delikatnie ją ściskasz, próbując dać znać, że nie jest w tej sytuacji sama, że on również nie wie, co zrobić ze świadomością, że miłość jego życia walczy o życie zaledwie kilka metrów od niego przypięta do szpitalnej aparatury. 
- Według policji wpadła w poślizg na jednym z ostrych zakrętów na obrzeżach Steeg. Jechała jakąś mało uczęszczaną drogą, na którą spłynęło błoto z pól... W dodatku licznik zatrzymał się na stu kilometrach na godzinę w momencie uderzenia samochodu o pień drzewa... - Andreas Büche, ojciec twojej długoletniej dziewczyny, opiera się plecami o ścianę i powoli po niej zjeżdża, w końcu siadając na podłodze. - Gregor, nie wiemy czy ona ma jakiekolwiek szanse na przeżycie, lekarze nie dają jej żadnych. Ma zmiażdżoną lewą nogę, którą będą musieli amputować gdy tylko jej stan się choć trochę ustabilizuje... O ile to zrobi... 
Ukrywasz twarz w dłoniach, gdy twoje oczy zachodzą łzami. Winisz się za wszystko co się wydarzyło, choć nie przyczyniłeś się do tego pod żadnym względem. Jednak wypadek Aileen wydarzył się, gdy jechała by spotkać się z tobą w Obersdorfie, gdzie aktualnie odbywałeś swoje przygotowanie przed kolejnym sezonem na skoczni. Nie widzieliście się już trzy tygodnie, bo drużyna Aileen, w której rozwijała swój siatkarski talent, zaczęła kolejny sezon i przez ostatnie weekendy ciągle była w rozjazdach. Gdzieś poza Innsbruckiem, dbając by jej sportowa kariera rozwija się równie dobrze, jak i twoja. Może gdybyś nie poprosił jej by przyjechała i spędziła z tobą weekend, może nigdy by do tego nie doszło? Nie masz pojęcia jak teraz będzie, jak wasz świat będzie wyglądał, nie wyobrażasz go sobie bez dziewczyny, bez jej uroczego uśmiechu i ciągłych pytań na miarę pięciolatki, które zadawała przy każdej możliwej okazji. Była ciekawa świata, ciekawa twojego świata, Schlierenzauer, świata, w którym mieliście żyć razem do końca swoich dni. Wy, dwoje nastolatków, którzy poznali się na obozie sportowym organizowanym przez wasze szkoły. Umówiliście się, że choćby świat miał się skończyć, wy, zakochani, będziecie ciągle razem... Czy to już? Czy to tyle? Czy to koniec?!



Patrzysz w jej niebieskie oczy, zawsze przypominały ci bezkresne morze Teneryfy, którą odwiedziliście razem przed kilkoma laty. Tysiące razy zatapiałeś się w nich, nie potrafiąc złapać tchu. Tak samo grzązłeś w miłości do niej. To była tylko kwestia czasu, aż ta miłość odbierze ci racjonalne myślenie. Może już od samego początku wiedziałeś, że tak się stanie, że kochałeś ją zbyt mocno by rozczarowywać codziennie do końca życia? Nie potrafiłeś sobie poradzić w codzienności, która zmieniła się diametralnie, która nie była dla waszej dwójki łaskawa? Wolałeś rozczarować ją ten jeden raz, niż robić to do końca życia, każdego dnia. Przez ostatnie dwa i pół roku tak właśnie usprawiedliwiałeś sobie fakt, że odszedłeś. Zrobiłeś to dla niej, nie chciałeś by nazywano cię bezdusznym egoistą, którym przecież nie byłeś. Bo czułeś ten ból po stracie kobiety swojego życia w całym swoim ciele, w sercu. Paradoksalnie wspomnienia nie blakły każdego dnia, tak jak przewidywałeś, że się stanie. One zdawały się przybierać na sile, gdy ty pragnąłeś odpoczynku i spokoju od dawnego życia. Zapomnienia, że zraniłeś jedyną osobę, która kiedykolwiek kochała cię nad życie. A Ty kochałeś ją.
Nawet w tak niedogodnych dla ciebie okolicznościach musisz przyznać, że wygląda przepięknie w najważniejszym dniu swojego życia. Biała, koronkowa suknia i bukiet piwonii w dłoni. Rozpuszczone włosy i naturalny makijaż. Wygląda skromnie, tak jak zawsze o tym marzyła. Nie dla niej przesyt, który kochała większość panien młodych, nie dla niej wystawne przyjęcie. Niezbyt zmieniała swoje wyobrażenia ślub, od dnia w którym wasze marzenia o wspólnej miłości przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.
- Wyglądasz przepięknie… - choć wiesz, że jedyne na co zasługujesz to wyrzucenie za drzwi, nie darowałbyś sobie gdybyś nie spróbował z nią porozmawiać. Ten jeden, jedyny raz, choćby miał być tym ostatnim.
- Dziękuje, Gregor – nie rzuca żadnej kąśliwej uwagi pod twoim adresem, jakby już nie żywiła urazu za to, co stało się po wypadku. Jakby to już ją nie obchodziło. Nie patrzy na ciebie wyczekująco, nie pogania do wyrzucenia z siebie wszystkiego z czym przyszedłeś. Choć za dwie godziny ma wyjść za mąż za twojego niegdysiejszego przyjaciela.
- Możesz mi poświecić chwilkę? Wiem, że trochę niedogodny termin sobie wybrałem na rozmowę, ale chyba to ostatni z możliwych. – uśmiechasz się nerwowo, w duchu błagając by się zgodziła.
Drzwi kościelnego pomieszczenia, w którym siedzicie otwierają się i staje w nich jej najbliższa przyjaciółka, która jest również druhną. Caroline patrzy na ciebie posępnym wzrokiem, dobrze pamięta twoją osobę, a także to, co zrobiłeś. Panna Młoda prosi ją jednak, by dala wam dwadzieścia minut. Tylko dwadzieścia minut, w ciągu których postawisz całe swoje życie pod znakiem zapytania. Chociaż jej to nie na rękę, wychodzi.
- Gregor, masz dwadzieścia minut, później muszę przygotować się do wyjścia. – spuszcza wzrok i zakłada kosmyk włosów, które spadają na jej twarz, za ucho.
- Chyba zdajesz sobie sprawę po co tutaj przyszedłem… Nie wybaczyłbym sobie tego już do końca życia, jeżeli teraz nie spróbowałbym ten jeden jedyny raz wszystkiego wytłumaczyć – wstajesz i zaczynasz krążyć po pomieszczeniu. Nagle to, co tak skrzętnie układałeś w głowie po prostu z niej wyparowuje. Nie wiesz gdzie zacząć, jak umniejszyć swoją winę, bo na pewno nic nigdy nie zdołałoby jej wymazać. Skaza na twoim życiu pozostanie już na zawsze. – Gdy widzieliśmy się ostatnim razem powiedziałem kilka słów oraz podjąłem kilka decyzji, których nigdy nie powinienem. Wszyscy, pewnie łącznie z tobą, myślą, że jestem tchórzem, że patrzyłem egoistycznie na całą tę sytuację przez pryzmat mojej własnej kariery, którą bałem się, że będę musiał poświecić dla życia z tobą. Pewnie jest w tym jakieś ziarno prawdy, największe w tym że się bałem. Nie bałem się jednak o karierę, bo czasy świetności mam już chyba za sobą, co potwierdził fakt zawieszenia jej na cały rok dwa lata temu…   Bo kiedy skakałem, widziałem jak skakałem dla ciebie. Jak byłaś moim największym fanem, który machał flagą Austrii w trakcie każdego konkursu. A później ciebie już nie było, a moje skoki jakby nie miały znaczenia… wiec skakać przestałem…
- Ale do tego wróciłeś, jeszcze możesz wrócić na szczyt.
- Możliwe, będę się na pewno starał… Z resztą to nie ważne teraz. Teraz jest ważne to, że bałem się. Bo po tym co się stało, te prawie trzy lata temu, wszystko dla ciebie przewróciło się do góry nogami. Wszystko dla mnie przewróciło się do góry nogami… I powtórzę to po raz kolejny: bałem się, że cię zawiodę. Że się najzwyczajniej nie odnajdę w nowej sytuacji, że będziesz mną rozczarowana każdego dnia aż do końca swoich dni…  Stchórzyłem, kiedy zobaczyłem, że wszystko się zmieni, a beztroskę zamienimy na odpowiedzialne życie… I tak po prostu przyszedłem do ciebie i zrezygnowałem z Ciebie, z nas…



Musiał minąć miesiąc od wypadku by Aileen zdążyła się wybudzić ze śpiączki klinicznej, w stan której wprowadzili ją lekarze oraz by choć trochę doszła do siebie na tyle, by móc przyjmować gości i swobodnie z nimi rozmawiać. Jej noga została amputowana, ona wciąż była podłączona do kroplówki i schudła kilkanaście kilogramów wyglądając bardziej jak cień samej siebie. Zrezygnowałeś ze wszystkich przygotowań do sezonu, które czekały na ciebie wraz z resztą drużyny. Dniami i nocami przesiadywałeś przy niej, a gdy jej stan unormował się na tyle by móc przewieźć ją do innego szpitala, państwo Büche zarządzili by przetransportowano ją do ośrodka w Innsbrucku. Nikt z was nie potrafił patrzeć na miasto, w którym Aileen nie straciła o mały włos życia, a już na pewno straciła możliwość grania w siatkówkę, która była całym jej światem. 
Rodzinne miasto sprawiło, że zacząłeś wszystko kwestionować. Czy aby naprawdę podołasz sytuacji, w której się znaleźliście? Czy jesteś odpowiednią osobą, która powinna zadbać o  kobietę, która stara się odzyskać swoje dawne życie? Przecież ledwo dawałeś sobie rady patrzeć na to, jak ciężko jej było, kiedy odwiedziły ją dziewczyny z drużyny życząc szybkiego powrotu do zdrowia. Utracone marzenia bolą najbardziej, chociaż Aileen głośno się do tego nie przyznawała i jakby odgrodziła murem temat sportu od całej rodziny, nawet od ciebie. Ukryła się za fasadą "tak miało być, taki był plan Boga na moje życie" i udawała, że wszystko jest w porządku, że nie straciła nogi. Była odważniejsza od Ciebie, Schlierenzauer. Bo ty stchórzyłeś i nie wyobrażałeś sobie tego, że potrafisz się nią zająć. Sam wciąż byleś tym beztroskim nastolatkiem, który ją poznał. Jak miałeś żyć z osobą, która przez kilka najbliższych miesięcy w ogóle nie będzie chodzić, a kiedyś, w przyszłości, docelowo ma poruszać się za pomocą protezy i laski? Jak miałeś jej pomóc, kiedy to ona zawsze trzymała wszystko w ryzach? Nie chciałeś jej zawieźć, nie chciałeś zawodzić każdego dnia. Nie dla ciebie było miejsce u jej boku. 
Z perspektywy czasu zdałeś sobie sprawę z tego, że twoja decyzja była najgorszą z możliwych, że nigdy - ale to przenigdy - nie powinieneś siadać obok jej łóżka szpitalnianego i mówić tych słów:
- Aileen, odchodzę. Tak będzie dla nas najlepiej. Tak będzie lepiej dla ciebie. 
A później wyjść, nie dając jej szans na jakiekolwiek pytania, by uniknąć zbędnego tłumaczenia swojej decyzji i zniknąć z jej życia na zawsze. Nie wiesz, co wydarzyło się w szpitalnym pokoju, gdy zamknąłeś za sobą drzwi od razu wyrzucając telefon do śmietnika obok sali. Nigdy więcej nie chciałeś słyszeć jej imienia, jej głosu. Chciałeś uniknąć konfrontacji ze światem, spowiedzi ze swojego własnego życia. Dokąd odszedłeś? W stronę wyrzutów sumienia i żalu. Żalu, że spieprzyłeś nie tylko swoją codzienność, ale i jej.


Porusza się niespokojnie i patrzy na ciebie wnikliwie, jakby starała się przemyśleć wszystko, co przed chwilą powiedziałeś. Bierze do ręki biało różową laskę, która przypomina trochę zabawkę małej dziewczynki, a nie codzienną pomoc w poruszaniu się prawie trzydziestoletniej kobiety. Wstaje i podpierając się, podchodzi do ciebie. Siada w fotelu obok. Biała suknia złe układa się na jej prawym biodrze i odsłania protezę nogi, z którą musiała nauczyć się żyć po wrześniowych wydarzeniach z dwutysięcznego piętnastego roku, po wydarzeniach z których ledwo uszła z życiem. Przez moment patrzysz na powód, dla którego od niej odszedłeś i czujesz jak frustracja wypełnia każdą komórkę w twoim zbolałym ciele. Twój organizm przypomina cie o tchórzostwie i źle podjętych decyzjach. Mózg naśmiewa się z ciebie, że nie zasługujesz nawet na chwilę uwagi z jej strony. Serce wciąż wierzy, że za chwile usłyszysz, że wszystko będzie dobrze, że nauczycie się żyć razem.
Naiwne serce.
- Wiem, że to żadne wytłumaczenie… Że zachowałem się jak ostatni idiota, który zostawia miłość swojego życia tylko dlatego, że amputowano jej nogę po wypadku samochodowym, z którego ledwo uszła z życiem… Co mam zrobić byś mi wybaczyła? – Brzmisz żałośnie. Tak samo żałosnym jesteś człowiekiem.
- Skąd u ciebie przekonanie, że ja mam ci co wybaczać? – podnosisz wzrok, który był utkwiony w protezie i patrzysz na nią z konsternacją. – Ja cię rozumiałam i nigdy nie miałam niczego za złe. Jesteś sportowcem, który przez większość dni w roku jest poza domem, plasujesz się w światowej czołówce skoczków narciarskich, aż tu nagle twoja dziewczyna traci nogę i musi się nauczyć żyć od nowa… Nie da się pogodzić spełniania marzeń z poświeceniem, zawsze trzeba coś wybrać. Ty wybrałeś siebie i zawsze to rozumiałam… Może zrobiłabym to samo? Może gdyby role się odwróciły i to ty leżałbyś w tym szpitalnym łóżku ja nie przestałabym grac w siatkówkę? Ty miałeś wybór, ja nie. Oby dwoje byliśmy sportowcami… Nie mam ci czego wybaczać.
- Nawet tego, że zostawiłem cię z rozsypanym życiem?
Uśmiecha się delikatnie i naciąga na protezę suknie.
- Chyba właśnie widzisz, ze poskładałam je do kupy… Poradziłam sobie…
- … ja nie radzę sobie bez ciebie – kładziesz dłoń na jej i patrzysz prosto w jej oczy. – Kochasz go?
- To dla ciebie nie ma już znaczenia, Gregor.
- Ma, ma wielkie znaczenie.
- Kochałam ciebie. Do utraty tchu, do szaleństwa. Ale życie ma dla nas inny scenariusz, przeżyjemy je z innymi osobami… 
- Kochasz go? - naciskasz, choć wiesz, że nie powinieneś.
- A jak myślisz? Michael pomógł mi poskładać się po tym wszystkim, choć go o to nie prosiłam. Był gdy uczyłam się od nowa życia. Widziałeś jak wygląda jego codzienność. Dawał z siebie wszystko w sporcie, a gdy tylko miał chwilę wracał do Innsbrucka, chociażby na kilka godzin, chociażby tylko po to by mnie przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Jak mogłabym go nie kochać? Jest dla mnie wszystkim, choć to miłość dorosła i bez porywów serca, które były w związku z tobą. Mogę na nim polegać, ufam mu całym swoim życiem... - marzenia roztrzaskują się, niczym wody Teneryfy o skały. - Na co liczysz, Gregor?
- Chciałem upewnić się, że go kochasz, tak po prostu.
- Będzie dobrze, zapomnij o wszystkim co się stało. Długo rozmawialiśmy z Michaelem o tym, czy na pewno powinniśmy cię zaprosić na nasz ślub. W końcu to, co nas łączyło skończyło się już jakiś czas temu i nie mieliśmy ze sobą zbyt wiele do czynienia. Ale wy wciąż widujecie się na zgrupowaniach, konkursach, dzielicie pokoje na tych samych hotelowych piętrach, choć już nie rozmawiacie tyle, co kiedyś. No i my. Byliśmy ze sobą prawie osiem lat, Gregor. To połowa naszego dorosłego życia... Proszę, nie myśl, że chcę ci coś tym ślubem udowodnić. Po prostu należysz do naszego świata w jakiś sposób i nie chcemy udawać, że kiedyś nic dla nas nie znaczyłeś...
Dwadzieścia minut mija, słyszymy delikatne pukanie do drzwi. Aileen mówi Caroline, że już wychodzisz, że właśnie skończyliście rozmawiać. Podnosi się z fotela, a jej laska upada z łoskotem na podłogę, schylasz się by ją podnieść. A gdy wracasz do pozycji siedzącej, ona stoi przed tobą z uśmiechem. Nachyla się i składa na twoim czole ostatni pocałunek dziękując ci za wszystko, ale czas już się zbierać i wyjść na przeciw przyszłości...



*
Dacie wiarę, że w czwartek poczułam nagły przypływ weny do tego jednopartu? Pisało się niewiarygodnie szybko, zamiast uczyć języka wroga, trudno. 
Nie bierzcie tego proszę za mój powrót na dobre, bo ten planowany jest na trochę bardziej jesienny czas. Staram się nadrobić wszystko u Was, wybaczcie jeżeli nie wszystko jeszcze zostało przeczytane, na pewno to zrobię. <3 
Kto będzie kolejny? Wszystko zależy od tego, na co będę miała wenę. Kiedy? Niczego nie obiecuję...


Tell me you've been tortured,
tell me you've been beaten, 
for what I've done to you?



*





It's not about, not about Angels.
Angels.



*



Bartek / Ola


But I still get to see your face, right?
And that's like nothing they can take, right?


*




But if he breaks your heart like lovers do,
Just know that I'll be waiting here for you.


*
Maciej / Zośka


Don't forget me, I beg, I will remember you said:
Sometimes it lasts in love, but sometimes it hurts instead.
*


Michael / Zerin
CAN I BE HIM?


Could I be the one you talk about in all your stories?
Can I be him?

UNKNOW



Nie chciałaś słuchać, kiedy przed trzema laty każdy dookoła mówił byś nie popełniała największego błędu w życiu. Mówili, że jesteś zbyt młoda, że przed tobą jeszcze całe życie, a i czas na za mąż pójście przyjdzie. Nie przyjmowałaś do wiadomości żadnych argumentów. Ani, że jesteś zbyt młoda na ślub, ani że on nie jest facetem dla ciebie. Rodzice prosili byś jeszcze się wstrzymała, że pół roku związku to zbyt krótki czas, by poznać tak naprawdę, z kim chce się spędzić resztę swojego życia. Pół roku to czas zakochania, a nie w pełni zaufania i oparcia swojego przyszłego życia na jednym człowieku. Śmiałaś się głośno, myśląc, że pozjadałaś wszystkie rozumy. Twierdziłaś, że nikt oprócz ciebie nie wie, jak przeżyć twoje życie. Każdy argument innych, miałaś tysiące swoich. Wymarzyłaś sobie życie u boku mężczyzny z pozoru idealnego, pragnącego dla ciebie jak najlepiej. A przecież z marzeń od tak się nie rezygnuje, marzenia są po to by je spełniać, a nie chować do kieszeni i o nich zapominać. Jak powiedziałaś, tak zrobiłaś. Nic innym do tego, to tylko twoje szczęście, to tylko twój wybór i to ty miałaś ponosić jego ewentualne konsekwencje.
Trzy lata po hucznym weselu, na który zaproszono trzystu gości, siedzisz na sądowej sali, w towarzystwie tylko kilku. Twoi bliscy lustrują wzrokiem każdego, kto staje w twojej obronie, bądź zeznaje na twoją niekorzyść. Trzymają mocno kciuki, co jakiś czas prychając pod nosem, kiedy twój jeszcze mąż, podważa słowa świadków. Nie ma sobie nic do zarzucenia, w jego mniemaniu to ty jesteś powodem, dla którego dzisiaj marnuje swój cenny czas. Przykładny, idealny mężczyzna, który robił wszystko, by wybranka jego serca miała dostatnie życie, czuła się kochana. Nie wie tylko, iż opacznie rozumie słowo „kochana”. Bo nie czułaś się tak od przeszło dwóch lat. Znasz tysiące określeń, którymi możesz opisać uczucia towarzyszące ci przez dwadzieścia cztery miesiące. Słowa jednak nie znajdują drogi, by wyjść z twoich ust. Zapytana o swoje stanowisko w sprawie, mówisz jedynie, iż twój mąż jest przyczyną rozpadu małżeństwa. Dodajesz, że nigdy nie odczuwałaś troski z jego strony, a tym bardziej nie byłaś szczęśliwa przez ostatnie długie dwa lata. Odkrywając kolejne zdrady męża popadałaś w coraz większy obłęd. Depresja, której fakt przedstawiasz na papierze, jest spowodowana zachowaniem mężczyzny siedzącego naprzeciw ciebie i śmiejącego się ironicznie, kiedy zeznajesz. Sąd dziękuje, a ty siadasz obok prawnika, którego opłaciłaś, by pomógł ci uciec od apodyktycznego męża. Nie patrzysz na nikogo, spuszczasz jedynie wzrok, nie potrafiąc spojrzeć w oczy rzekomemu mężczyźnie twojego życia. Rozczarowanie i gorycz kotłuje się w twoim sercu, tak samo jak i miłość, którą wciąż żywisz do lubego. Twoje serce wyrywa się, karze ci wybiec z sali i nie dopuścić do rozwodu. Twoje serce wciąż chce być przy nim, nie bacząc na wszelkie racjonalne powody, dla których znaleźliście się w sądzie. Nie chcesz rozwodu. Nie chcesz żyć bez niego. Sąd jakby wiedział, że wciąż się wahasz, że potrzebujesz czasu na zrozumienie dlaczego się rozwodzicie.
- Kolejna rozprawa rozwodowa Thomasa i Mary Morgenstern odbędzie się za równy miesiąc o godzinie dwunastej w południe. – słyszysz głos sędziego i oddychasz z ulgą. Nie patrząc na nikogo wychodzisz z sali i nie reagując na nawoływania rodziców wybiegasz z sądu. Łapiąc taksówkę podajesz adres domu, w którym spędziłaś ostatnie trzy lata swojego życia. Chcesz zostać sama. Sama choć przez chwilę.
Nie sądziłaś, że małżeństwo zniszczy twoje życie. Byłaś pewna, że świat właśnie po wypowiedzeniu sakramentalnego „tak”, zmieni się na zawsze, stanie się o niebo lepszy, chociaż nigdy na niego nie narzekałaś. Życie usłane różami, wspaniali rodzice, bezpieczny dom i prawdziwi przyjaciele – czegóż chcieć więcej? Thomas był spełnieniem najskrytszych marzeń, które śniłaś przed pójściem spać. Książę na białym koniu, który zjawił się, gdy tego najbardziej potrzebowałaś, gdy samotność stała się już nie do zniesienia, a ciągłe budzenie się z ręką w nocniku było męczące. Każdy kolejny facet okazywał się zwykłym skurwysynem, a ty tą zbyt naiwną kobietą, która wierzyła w każde zapewnienia.
Przykro patrzeć, że uwierzyłaś i w zapewnienia Thomasa Morgensterna, którego obrazek miałaś wyidealizowany w głowie od lat. W końcu Mara Tätzner była jedną z najwierniejszych fanek austriackich skoczków narciarskich, a każdy z nich był niczym Adonis, którego powinnaś wychwalać ponad wszystko. Takim też był Thomas, chociaż nie dawałaś tego po sobie poznać. Poznaliście się na ślubie najlepszych przyjaciół, szybko poczęliście nadawać na tych samych falach, a buzie nie potrafiły się zamknąć. Zgrani, potrafiący rozmawiać godzinami, uwielbiający te same zespoły folkowe i rockowe. Wspólna pasja, którą były góry, wspólni przyjaciele i chora miłość. Od początku było tak samo, chociaż oszukiwałaś się i ukrywałaś prawdę sama przed sobą. Miłość ci wszystko wybaczy, prawda? Wybaczałaś. Wybaczałaś każde ukradkowe spojrzenie na inne kobiety, wybaczałaś, że nie zwraca na ciebie uwagi, gdy rozmawiacie z kolegami z drużyny. Wybaczyłaś anonimowy list, w którym znalazłaś zdjęcia z jednego z hoteli, Morgi w objęciach innej. Kochałaś, wierzyłaś w jego miłość i tłumaczyłaś sobie, rodzicom i przyjaciołom, że on się po prostu pogubił. Miłość ci wszystko wybaczy, powtarzałaś jak mantrę, jakbyś sama chciała się przekonać, że tak naprawdę jest. Mówią, że jeżeli uparcie w coś wierzysz, uparcie chcesz by coś się zdarzyło – w końcu to dostajesz. A ty, Mara, dostałaś męża w idealnie skrojonym garniturze i siebie, w przepięknej białej sukni. Idealizowałaś, gdy powinnaś spojrzeć prawdzie w oczy. Wybaczałaś, gdy powinnaś odejść.
Nie możesz mu zarzucić, że potworem był przez cały ten czas, od kiedy się poznaliście. Skoczek był bowiem czuły i troskliwy, dbał o ciebie, gdy tylko spędzaliście razem czas. To nic, że za plecami urządzał sobie nocne schadzki i nie był do końca tym, w kogo wierzyłaś. To nic, że portale plotkarskie ciągle rozpisywały się o jego kolejnych zdobyczach i robiły z ciebie ofiarę. Wciąż dumnie trwałaś u jego boku. Przecież cię kochał, przecież to tobie założył na palec obrączkę z wyrytymi imionami i datą ślubu. To ty, a nie żadna inna, dzieliła z nim mieszkanie i w końcu to ty, a nie któraś z tych obcych kobiet, budziłaś się każdego dnia obok niego.
Jedni patrzyli na ciebie z podziwem. Nie dowierzali, że można tak ślepo kochać i wybaczać każde przewinienie. Inni zaś z politowaniem poklepywali cię po plecach i doradzali byś złożyła papiery rozwodowe. Ty znów oburzałaś się, jak przed kilkunastoma miesiącami, gdy odradzali ci ślubu. Uparcie twierdziłaś, że to wciąż tylko twoje życie i nikt nie ma prawa się do niego wtrącać. Tylko ty możesz zadecydować czy zakończyć małżeństwo, czy trwać w nim dalej.
Czy musiał cię uderzyć, Maro, byś zrozumiała, że to nie mężczyzna dla ciebie? A może nie zrozumiałaś, bo wciąż patrzysz na swojego, jeszcze, męża, jak wół w malowane wrota. Jakby świat poza nim nie istniał.

Taksówka sunie ulicami miasta, pokonując je w zadziwiającym tempie. Piątkowe popołudnie, dla większości mieszkańców, to dzień w którym wyjeżdżają by zaszyć się gdzieś na wsi i wraz z bliskimi osobami cieszyć się wolnym od troski dnia codziennego, weekendem. Masz niewyobrażalną chęć do nich dołączyć. Chcesz odpocząć od zgiełku miasta, dobrych rad najbliższych i pogardliwego wzroku mężczyzny, za którym rzuciłabyś się w przepaść. Podjeżdżając pod dom prosisz taksówkarza by zaczekał dłuższą chwilę. Jak najszybciej potrafisz, pakujesz swoje rzeczy do małej walizki i ostatni raz patrzysz na ramkę ze zdjęciem ślubnym. Uśmiechnięci, piękni i zakochani. Niezbyt wiele się zmieniło od tamtego dnia. Może tylko uśmiech zszedł z twojej twarzy. Może pojawiło się trochę zmarszczek od trosk, chyba zaczęłaś używać więcej podkładu, by zakryć podpuchnięte od płaczu oczy. Wciąż jedna kochałaś.
A musisz przestać.
Kilkadziesiąt minut później stajesz w drzwiach małego domku z dala od miasta. Pukasz delikatnie i uchylasz drzwi uśmiechając mimowolnie. Zapach świeżego pieczywa i konfitur unosi się w powietrzu, z radia dobiegają dźwięki muzyki, a po środku kuchni, w kolorowym fartuchu, stoi starsza kobieta. Śpiewa pod nosem, krząta się, co jakiś czas przygryzając kromkę świeżo wypieczonego chleba. Chrząkasz cicho, by nie wystraszyć jej. Odwraca się do ciebie, a ty nie wytrzymujesz i rzucasz się w jej ramiona. Wszystkie emocje nagle wychodzą na wierzch, nie potrafisz opanować płaczu, chociaż przez ostatnie kilka dni starałaś się nie okazywać słabości. Wiesz, że tutaj możesz pozwolić sobie na wszystko. Babcia tuli cię w ramionach, powtarza, że jakoś wszystko się ułoży. Rozwód nie jest końcem świata, musiałaś tak postąpić i tego się trzymać, Thomas bowiem nie zasługiwał na ciebie.
Kryjesz się w jej chatce, z dala od natrętnych ludzi, którzy potrafią jedynie dobrze radzić. Z dala od wścibskich fotografów, przecież rozwód państwa Morgenstern nie schodzi z pierwszych stron gazet. Z dala od rodziców, jeszcze nie byłego męża i przyjaciół. Wyłączasz telefon wrzucając go na samo dno torebki, siadasz na werandzie okryta grubym kocem i przymykasz oczy. Musisz odpocząć.
Przez kolejne godziny wdychasz świeże, alpejskie powietrze i powoli analizujesz sytuację, w której się znajdujesz. Babcia niepostrzeżenie zakrada się obok ciebie i siada na drewnianym schodku podając ci kubek ze świeżo parzoną kawą.
- Przez ostatnich kilka miesięcy wciąż wmawiałam sobie, że jutro to zrobię. Przestanę wierzyć w jego zapewnienia, że ten wstrętny świat chce nas złamać, że knują przeciwko naszej miłości i każdy z tych niuansów, które czytam w gazetach to wyssane z palca brednie. Chyba chciałam poczuć się silniejsza, bo jak coś planujesz to od razu czujesz, że to zacznie działać. Tylko każdego kolejnego dnia budzisz się i okazuje się, że już jest to twoje upragnione jutro, ale ty nic z tym nie robisz. Twój plan sam nie wchodzi w życie, a ty nie masz siły spakować jego walizek i wystawić je za drzwi waszego domu. Marzyłam by być, jak te wszystkie silne kobiety, które potrafią spojrzeć prawdzie w oczy, wziąć to życie za rogi i w końcu powiedzieć mu: żegnaj, Thomas. Tylko ciągle mnie coś blokowało, coś przerażało, coś nie pozwoliło działać. Kiedy już byłam gotowa usiąść na przeciw niego, zacząć rozmowę o separacji, o rozwodzie, bo przez te dwa lata nauczyłam się, że ja nie jestem w stanie go zmienić, dostawałam nagłego paraliżu. Z początku nie miałam pojęcia dlaczego. Co takiego dzieje się ze mną, że nie potrafię wyrazić własnego niezadowolenia zaistniałą sytuacją, powiedzieć, co leży mi na sercu i poprosić Thomasa o rozwód. Dzisiaj już wiem, babciu, to był wstyd i żal. Wstydziłam się, że wszyscy mieliście mojego męża za chodzący ideał, albo tak mi się wydawało. Mądry, inteligentny, mistrz świata, zdeterminowany w swoich celach, jak i szczery w uczuciach. Takim go widziałam przez długi czas naszego związku, takim kreowałam go znajomym i całej rodzinie. Thomas bez skazy, Thomas bez wad. Chyba mówiąc to wam, chciałam przekonać samą siebie, że tak naprawdę jest. No i żal. Żal, że tak nigdy nie było. Nigdy nie byłam najważniejszą, od samego początku. Sport, kolejne medale, puchary, dłuższe skoki. To, w gruncie rzeczy, mogłabym jeszcze przeżyć. Tylko do tego dochodziły te imprezy posezonowe, kolejne plotki, które ukazywały Morgensterna w złym świetle. Jakieś nieznane numery, które wydzwaniały po nocach. I brak szacunku. Nagle stałam się tą kurą domową, która powinna go nakarmić i wspierać w gorszych chwilach. Przybiegać na ratunek, gdy upadał. Podnosić, wspierać w powrotach na szczyt. Gdybym tego nie zrobiła, usłyszałabym, że - oczywiście - jestem najgorszą żoną, że obcy ludzie mają dla niego więcej współczucia niż najdroższa osoba na świecie...
- Morgenstern zawsze potrafił zrobić z siebie ofiarę...
- Tak, to jego specjalność, tylko przez tyle lat tego nie widziałam. I popatrz, przez ile lat kochałam osobę, która wyrządzała mi krzywdę każdego dnia... - upijasz łyk gorącego napoju i odstawiasz kubek na stopień. - Pamiętasz Święta Wielkanocne, na które przyjechał Uwe z dziewczynkami rok temu... Nie mogłam wtedy przyjść i opowiadać wam o cudownym Morgensternie, bo to chodzące cudo od dwóch dni się do mnie nie odzywało, nie wracał do domu, przepadł... Dzwoniłam wszędzie, szukałam wszędzie... Ani Kraft, ani Hayböck, tym bardziej Kofler... Dopiero Schlierenzauer powiedział mi, że mój mąż jest w... Monachium! Impreza urodzinowa Dietharta trochę się przeniosła z Innsbrucku do Bawarii, do innego kraju... Nie byłam w stanie pozbierać się i stawić czoła całej rodzinie, kłamać w żywe oczy. Wolałam sama siedzieć w, przystrojonym świątecznie, domu i czekać aż otworzą się drzwi, albo zadzwoni telefon. To, jak się czułam... to, co miałam w głowie. Dla niego to nie znaczyło nic, po prostu kolejny normalny dzień z życia zgodnego małżeństwa...
- Dlaczego nikogo nie posłuchałaś, gdy mówiliśmy ci, że Morgenstern nie jest facetem dla ciebie?
- Bo widzieliście więcej niż zakochana ja. Ta biedna, kochająca za bardzo kobieta, która woli stracić swoją własną godność niż ukochanego... Dalej go kocham, babciu, przeogromnie...
- Więc skąd w tobie decyzja o rozwodzie?
- Przed dwoma miesiącami Thomas brał udział w jakiejś imprezie z okazji inauguracji sezonu. Przyzwyczaiłam się do tego, że wychodzi i wraca kiedy chce, że nie liczy się dla niego w ogóle to, czy wypadałoby spędzić trochę czasu ze swoją żoną. W pewnym momencie już przestaje cię interesować nawet to gdzie jest, co robi, czy wróci do domu, czy nie. A jeżeli nie wróci to przy kim się obudzi. Już wtedy byłam bliska decyzji o rozwodzie, nie było to rozmyślanie o separacji, bo w końcu pojęłam, że Thomas się nigdy nie zmieni i nie powinnam mu dawać kolejnej szansy na to, by dalej mógł mnie ignorować, poniżać, zdradzać... Dwa dni wcześniej spotkałam się z adwokatem, zleciłam mu przygotowanie wszystkich papierów. Brakowało mi tylko trochę by powiedzieć mu, że ma się wynosić i iść do diabła. Tylko trochę. I tak jakby na zawołanie to trochę dostałam... Siedziałam w salonie, okryta kocem i oglądałam jakiś program w telewizji, a może był to jakiś film, nie wiem, nie pamiętam... Thomas wrócił mocno wstawiony, w wyśmienitym humorze, na co oczywiście zwróciłam uwagę. Była trzecia w nocy, on śmierdział whisky, papierosami, a z kieszeni kurtki wypadł mu numer telefonu podpisany Anna-Lina. I wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam jego dłoń na moim policzku. Bynajmniej nie próbował mnie po nim pogładzić. On mnie po prostu uderzył, dodając: nie będziesz mnie kontrolować, Mara. Siła uderzenia nie była zbyt wielka, ale babciu, jak on mógł podnieść rękę na własną żonę, na kobietę? Odpowiedziałam, że owszem, nie będę go kontrolować, bo żądam rozwodu. I wtedy ziemia się rozstąpiła ukazując bramy piekielne. To, co Thomas miał wtedy w oczach, ta furia, ten ogień, nie wyobrażałam sobie tego w najgorszych snach. Wziął do ręki ramkę z naszym zdjęciem ślubnym i rzucił nią w telewizor rozbijając go przy tym. Później zaczął rzucać wszystkim, co tylko miał pod ręką, a gdy nie zostało już nic podszedł do mnie i wymierzył mi jeszcze jeden policzek... Krzyczał, że nigdzie się nie wybiorę, bo jestem jego żoną i to on będzie decydował o tym, czy kiedykolwiek się rozwiedziemy... A mnie sparaliżowało... - Nie chcesz wprowadzać babcię w szczegóły. Zatajasz przed nią, jak i przed całym światem, że Thomas Morgenstern, był tak zdeterminowany by pokazać ci gdzie twoje miejsce, że nie skończyło się na dwóch policzkach. Do tego doszła jeszcze pięść, która podbiła ci oko i ta druga, która rozcięła wargę. Krew z nosa była chyba tylko dodatkiem do całości, znakiem by Morgenstern się w końcu opamiętał i przestał walić pięściami na oślep. Kiedy ty próbowałaś zatamować lecącą ciecz on trzeźwiał w oka mgnieniu i już po chwili podawał ci ręcznik byś otarła twarz. - Przepraszał, oczywiście, że przepraszał, ale właśnie wtedy miarka się przebrała. Ja jedynie spakowałam swoje rzeczy i wybiegłam z domu wsiadając do auta, zatrzasnęłam drzwi i nic nie robiąc sobie z, walącego w maskę samochodu, Thomasa, odjechałam. Schowałam się w miejscu, w którym wiedziałam, że nie pomyśli żeby poszukać. U Gregora. A gdy ten zobaczył moją obitą twarz, zaniemówił...
- Powiedziałaś o tym w sądzie?
- Mam go publicznie zlinczować za bycie najgorszym mężem świata? Damskim bokserem?
- Chyba tylko to mu się należy? Jakkolwiek na to nie spojrzysz, jak bardzo go nie kochasz, to była przemoc. Przemoc psychiczna, a później fizyczna. Czy nie należy mu się kara za wszystko, co zrobił?
- Bynajmniej.
- Więc zrób to. Uporządkuj swoje życie przez miesiąc, a później po prostu odejdź od niego i zapomnij, że Morgenstern kiedykolwiek w twoim życiu istniał?
- Tylko jak mam zapomnieć, że on kiedykolwiek istniał, skoro... - z kieszeni płaszcza wyciągasz poskładaną kartkę i podajesz ją kobiecie.
- ...jesteś w trzecim miesiącu ciąży...

- I jesteś pewna, że to dobry pomysł? - Gregor Schlierenzauer, jedyna osoba z grona znajomych twojego, jeszcze, męża, która stała raczej murem za tobą, a nie byłym skoczkiem narciarskim, nie podzielał entuzjazmu, który towarzyszył ci w drodze do domu, którego jeszcze niedawno nazywałaś wspólnym. Na linii przez chwile zalega cisza, którą przerywa tylko cichy oddech Gregora po drugiej stronie telefonu. - Może nie powinnaś tam jechać sama?
- Gregor, to jest mój mąż. Fakt, uderzył raz, może uderzyć i drugi, ale nie sądzisz, że powinien wiedzieć, że będzie ojcem?
- A może powinnaś poinformować go o tym w trochę innych okolicznościach, niż dzień po rozprawie rozwodowej, w trakcie której wszyscy twoi bliscy wyjawili każdą przykrość, którą ci zgotował?
- Nic się nie stanie...
- Tego już nie byłbym taki pewien. To Morgenstern, osoba niezrównoważona psychicznie... Znam go z trochę innej strony, niż ty...
- I tak z nim porozmawiam, ale dziękuję za to, że mnie wspierasz.
Rozłączasz się i naciskasz guzik w pilocie, który steruje bramą, ta otwiera się natychmiast, więc wrzucasz pierwszy bieg i powoli wjeżdżasz na podjazd prowadzący prosto do drzwi wejściowych. Samochód Thomasa stoi zaparkowany przed garażem, więc jest wielka szansa na to, że zastaniesz go w domu. Jedyne pytanie to takie, w jakim stanie? Czy będzie tym mężczyzną, w którym się zakochałaś i będzie słuchał, biorąc odpowiedzialność za dziecko, które w sobie nosisz? Czy może trafisz znowu na potwora od którego uciekłaś?
- Thomas? - Gdy tylko zaparkowałaś samochód przed werandą, wyciągasz z torebki klucze i pchasz czerwone, drewniane drzwi, które sama wybierałaś przed trzema laty. Słyszysz jego pomruk dochodzący z salonu, więc kierujesz się tam. Zastajesz go siedzącego na kanapie z butelką piwa w dłoni i szerokim uśmiechu na twarzy. W drugiej ręce trzyma pilot i naciskając guziki przeskakuje między kolejnymi kanałami.
- Przyszłaś się kajać? - Zaczyna, gdy ty tylko siadasz na przeciw niego w wielkim białym fotelu.
- Skończ z tym sarkazmem, już jest po wszystkim, Thomas. Rozwiedziemy się za miesiąc i będziesz żył swoim życiem... Nie będę cię za nic przepraszać. - wyłączył telewizor, usiadł prosto odkładając na stół butelkę piwa i popatrzył na ciebie delikatnie mrużąc oczy.
- Ty naprawdę chcesz to zrobić?
- Aż tak cię to dziwi? Jak mam być z kimś, kto mnie nie szanuje, zdradza i bije?
- Ja cię nie szanuję? Zawsze robiłem wszystko dla nas, dla ciebie, by nigdy nie zabrakło ci niczego, co sobie wymarzyłaś. Kochałem cie całym sobą, tylko potrzebowałem trochę oddechu od naszego związku od czasu do czasu. Od tego domu, małżeństwa, zobowiązań... Zamknęłaś mnie w klatce...
- Przestań robić z siebie ofiarę, w to akurat nikt ci już nie uwierzy. Nawet ja, bo ileż można karmić się kłamstwami, ciągle cię usprawiedliwiać? Byłam tak głupia, że przez chwilę szukałam wymówek nawet na to, że podniosłeś na mnie rękę. Kto tak robi, co? Kto bije swoją własną żonę, Thomas?
- Najwyraźniej należało ci się...
Wstajesz i już chcesz wyjść. Postanawiasz, że Morgenstern nie dowie się o twojej ciąży przed rozwodem. Poinformujesz go o zaistniałym fakcie przez swojego prawnika po rozprawie finalizującej wasze rozstanie. Nie zasługuje na bycie obecnym w waszym nowym życiu, sama zbyt dużo wycierpiałaś z jego strony by pozwolić doświadczyć tego samego waszemu dziecku.
- Nie jesteś wart mojego czasu, Morgenstern... Nie jesteś wart niczego, nawet poświęcenia jednej sekundy na myślenie o tobie. Jesteś najgorszym wyborem, którego dokonałam w moim życiu. I cieszę się, bardzo się cieszę, że za miesiąc będę mogła nazwać się twoją już byłą żoną... - odwracasz się na pięcie i ruszasz w stronę drzwi, nienawidzisz tego człowieka równie mocno jak kochasz, tylko tym razem chcesz zawalczyć o siebie i wiesz, że nie możesz zostać w tym domu ani chwili dłużej. Musisz iść za głosem rozsądku i zakończyć tę toksyczną relację, która wnosi do twojego życia jedynie ból i cierpienie.
- Ja jestem nic nie wart? - Thomas obruszył się i wstał z kanapy idąc za tobą. - Ja? Popatrz w lustro, kobieto żebrząca o miłość! - czujesz mocne szarpnięcie za ramię, przez które niespodziewanie się odwracasz i stajesz twarzą w twarz z mężczyzną. - Czy to ja dawałem się nabierać przez tyle lat? Czy to ja byłem na każde skinienie palca? Jak mam odnosić się z szacunkiem do kogoś, kto tego szacunku nie ma dla siebie? - Morgenstern przejeżdża delikatnie dłonią po twoim policzku. - Byłaś łatwa od samego początku, taka zdeterminowana by znaleźć miłość, faceta, by założyć rodzinę. Zafiksowałaś się na tym pomyśle, a mi to cholernie odpowiadało. Potrzebowałem miejsca do którego mógłbym wracać, gdzie ktoś dbałby o mnie, gdzie miałbym wszystko podane pod nos... I oto jest, Mara, we własnej osobie. Przecież ja cię nawet nie kochałem... Było mi po prostu wygodnie... - całuje twoje usta, jednak nie doczekuje się odwzajemnienia. Patrzysz na niego zaszklonymi oczami, a twoje serce rozdziera nieprawdopodobny ból. Wzdycha i na chwilę opuszcza głowę. - Mara, dlaczego ty nie chcesz w ogóle współpracować? Miałaś to wszystko... - wskazuje dłonią na salon utrzymany w jasnych barwach, który rozpościera się za jego plecami. - Czego ci brakowało?
- Ciebie, Thomas, ciebie.
- Mnie też miałaś.
- Wtedy, gdy chciałeś siebie mi dać. Z resztą, to już i tak nic nie zmieni...
- Wycofaj pozew! - syczy do twojego ucha coraz mocniej zaciskając rękę na twoim ramieniu.
- Thomas, to boli...
- Wycofaj pozew i przestań się wygłupiać! Wracaj do domu, gdzie twoje miejsce...
- Po tym, co właśnie powiedziałeś? Ty mnie nigdy nie kochałeś, ja też przestałam kochać ciebie, więc odpuść... I puść mnie.
Mężczyzna jak na komendę zabiera swoją rękę z twojego ramienia i robi krok w tył. Wypuszczasz spokojnie powietrze, czując jak kręci ci się w głowie od nadmiaru emocji. Gdy tylko delikatnie przymykasz oczy, słyszysz świst powietrza obok twojego ucha i piekący ból na lewym policzku, za który łapiesz się tracąc równowagę, w ostatniej chwili zimne ręce Thomasa przytrzymują cię w pionie. Patrzysz prosto w jego zielone oczy, w których maluje się złość. Przewidujesz, że wymierzy kolejny cios, więc szybko się kulisz by go uniknąć. Na nic. Pięć odbija się od twojego nosa, a ty upadasz na ziemie głową uderzając o posadzkę. Jak przez mgłę widzisz pochylającego się nad tobą własnego męża z uniesioną dłonią, chce uderzyć ponownie. Tym razem nie trafia, bo ostatkami sił przewracasz się na lewy bok, robiąc unik. Na ustach czujesz metaliczny smak krwi, która zapewne wydobywa się z poranionego nosa, a może już złamanego? Thomas wpada w furię, według niego zasłużyłaś na karę, jesteś nieposłuszna, czujesz kilka kopnięć, które lądują na twoim brzuchu i plecach. Krzyczysz. Krzyczysz z bólu, który przeszywa całe twoje ciało, jak i z nadzieją, że ktoś usłyszy i odsunie od ciebie Morgensterna. Nadaremno. Najbliżsi sąsiedzi mieszkają kilkaset metrów od waszego domu, prywatność, która chciałaś uzyskać kupując dom na uboczu, teraz mści się na tobie. Tak samo jak robi to i twój mąż. Po chwili przestajesz już odczuwać ból, a oczy zachodzą ciemną powłoką. Już nie widzisz hallu, który prowadzi do czerwonych drzwi wyjściowych, drzwi do twojego wybawienia.
- Zostaw ją, kurwa! - Nagle słyszysz otwierające się drzwi i kilka par ciężkich kroków wdzierających się do domu. I jakby syrena policyjna, odgłosy w krótkofalówkach. I czujesz. Czujesz ciepłe ręce, które delikatnie podnoszą twoją głowę i kładą na czymś miękkim. - Mara... Mara, zostań ze mną... - Gregor.
Cisza przychodzi nagle, tak samo jak i ciemność.



Tell me you've been tortured,
tell me you've been beaten, 

for what I've done to you?




*



Zaznaczam, powtarzam, z a z n a c z a m, żeby nie było, to powyższe to wytwór mojej spaczonej wyobraźni i nic, N I C, z tego miejsca nie miało. Totalna fikcja literacka i opinii zszargać Morgiemu zamiaru nie mam.
Długo zbierałam się do napisania tej historii w wersji rozszerzonej, jednak nie potrafiłam znaleźć odpowiedniego kandydata na męża. Wpierw był to Pique, później Kłos (co za idioctwo, no nie?), Kurak (toś wymyśliła), jakiś przypadkowy Grzesiek, aż Morgenstern mi się objawił... I wpasował się do roli psychopaty jak ulał. Bo dla mnie już jego wyraz twarzy jest podejrzany... Lubię go, ale trochę psychopatycznie wygląda.
Jeżeli kogoś uraziło to, co znalazło się powyżej. PARDON. Czytaliście na własną odpowiedzialność. I tak odjęłam jedną scenę, która mogła być już grubą przesadą. Co się stało z Marą? Dopowiedzcie sobie sami... Kocham otwarte zakończenia!



Kto powinien być następny w kolejce? Kurak, Kociszcze czy Grześko?

NOT ABOUT ANGELS




- To prawda, co mówią ludzie…
Patara Fine Thai Restaurant w centrum Londynu jest przepełniona eleganckimi ludźmi w drogich garniturach, bądź spektakularnych garsonkach od najlepszych projektantów. Idealne ciuchy, idealne fryzury i idealnie grube portfele, które pozwalają podjechać pod budynek restauracji najnowszym Lexusem, kluczyki do którego poda się parkingowemu, by na czas kolacji zaparkował samochód w stosownym miejscu. Idealne wieczory biznesmenów, kobiet sukcesu, bądź po prostu dziedziców wielkich majątków. A w tym zamieszaniu i ty. Jesteś wielką fanką tej restauracji, wiec jadasz tutaj w każdy czwartek, kiedy po całym dniu pracy możesz się zrelaksować. Obsługa zna cię bardzo dobrze nie tylko z telewizji śniadaniowej, w której pojawiasz się średnio kilka razy w miesiącu, ale z sutych napiwków, które zawsze im zostawiasz.
Podnosisz wzrok znad karty dań, chcąc upewnić się czy głos, który przed chwilą dotarł do twoich uszu na pewno należy do osoby, o której myślisz. Nie mylisz się. Człowiek, którego nie chciałabyś za nic w świecie spotkać jeszcze kiedykolwiek na swojej drodze życiowej, stoi przed tobą w całej okazałości. Nie pasuje do luksusowego wystroju wnętrza, ma na sobie zwykłą flanelową koszulę w kratę, wytarte jeansy i rozczochrane, trochę przydługie włosy. Nie wiesz co tutaj robi, ani tym bardziej jak cię znalazł, kto pozwolił mu tutaj wejść, bez uprzedniej rezerwacji dokonanej na kilka miesięcy przed planowaną wizytą? Jesteś zdziwiona, ale nie dajesz tego po sobie poznać ani trochę. Patrzysz perfekcyjnie wyszkolonym, pustym wzrokiem na siadającego na przeciw ciebie mężczyznę. Składasz kartę dań na stoliku, po czym opierasz na niej łokcie, podbródek umieszczając na swoich dłoniach.
Nikt nic nie mówi, jedynie taksujecie się wzrokiem. Trzy lata zmieniły go nie do poznania. Wygląda marniej niż gdy rozmawialiście ostatnim razem. Podkrążone oczy, zapadnięte policzki. Wyraźnie schudł, a po jego niegdyś umięśnionej klatce piersiowej nie ma już ani śladu. Nie doszukałaś się jego hipnotyzującego wzroku, bo jego oczy były przekrwione. Najwyraźniej nie przyleciał do stolicy Anglii w celach rekreacyjnych. On, z cala pewnością, przyleciał by odnaleźć właśnie ciebie.
- Jak to jest? Co, Oli? Uciec, a później pławić się w luksusach. Żyć jak jaśnie pani, popijać… - wziął do ręki kieliszek wina, który przed nią stał. Delikatnie zamieszał nim w dłoni, przyłożył pod nos a później upił łyk. - …Pavillon Rouge, rocznik dwutysięczny… ósmy…
- Dziewiąty.
- Tak, dziewiąty… Zawsze lubiłaś drogie wino…
- Zawsze się na nich znałeś…
Nie bacząc na twój komentarz mężczyzna podsuwa ci kieliszek a sam przywołuje kelnera. Wciąż nie odrywasz od niego wzroku. Widzisz trzęsąca się dłoń, którą co rusz kładzie na zegarku zapiętym na prawej dłoni. Rozpoznajesz w nim prezent urodzinowy, który kiedyś dostał od ciebie. Ile to było lat temu? Pięć? Wtedy nie patrzyłaś na niego obojętnie, nie analizowałaś każdego ruchu, nie myślałaś nim zareagowałaś. Wtedy nie był dla ciebie tylko kimś, kogo kiedyś znałaś. Po krótkiej chwili kelner przynosi mu kieliszek tego samego, czerwonego wina i pyta czy może już zebrać zamówienie. Prosisz o to, co zwykle, nie masz głowy do nowych smaków. Chcesz jak najszybciej wysłuchać, co siedzący na przeciw mężczyzna ma ci do powiedzenia, zapłacić rachunek i wyjść z restauracji.
- Jak to jest? – nie wiesz o co mu chodzi, brwi ściągasz w jedną linię czekając na dalszy ciąg jego wypowiedzi. – naprawdę nic cię nie interesuje?
- Po trzech latach wciąż jesteś tym faktem zaskoczony?
- Zawsze wierzyłem, że się obudzisz i zobaczysz, co zrobiłaś sobie, mi, jej.
Uśmiechasz się, ale to go jedynie rozwściecza, bo nie jest to szczery grymas. Na twojej twarzy bezceremonialnie maluje się ironia i pogarda względem mężczyzny. Napięcie rośnie z każdą chwilą. Nie pytasz, on nic nie mówi. Popijacie wino i czekacie na kelnera, który poda ci pad thai z małżami świętego Jakuba. Nie patrzy na ciebie, tylko gdzieś obok, może na obraz zawieszony za twoimi plecami? Może na ludzi przy sąsiednim stoliku?
- Czego chcesz, Michał?
- Może zapytam o to ciebie, czego chcesz w życiu, Oli?
- Świętego spokoju. Miałam go, ale niewątpliwie starasz się go zburzyć.
- To jest ten święty spokój? Bycie trenerem personalnym jakiś pseudo brytyjskich gwiazd? Stanie się pseudo gwiazdą, która jada w miejscach droższych niż wypłata przeciętnego polaka? Spójrz na siebie! Obwieszona drogimi błyskotkami, w butach na szpilce… To jest to życie, którego zawsze chciałaś? Dla którego chciałaś rozwodu?
- Weź się uspokój, Michał.
- Uspokój się, bo co? Bo prasa się dowie, że twój, niezrównoważony psychicznie, były mąż pojawił się w Londynie? Kobieto, czy ty choć czasem myślisz o swojej własnej córce? – Pytanie zawisa gdzieś w powietrzu, a ty spuszczasz głowę, wzrok wbijając w idealny manicure na twych dłoniach.
Michał gwałtownie odsuwa krzesło, przez co kelner który podchodzi do waszego stolika wywraca trzymające talerze, które spadają z hukiem na ziemię. Twoja kolacja rozpryskuje się po podłodze, mieszając z kawałkami porcelany. Glosy w lokalu cichną, wszyscy patrzą w wasza stronę. Winiarski jest coraz bardziej niespokojny, opiera się dwoma rękoma o stolik nachylając się w twoją stronę. Wasze twarze są niebezpiecznie blisko siebie, patrzysz głęboko w jego błękitne, smutne spojrzenie.
- Twoja córka umiera, Oliwia. Twoje jedyne dziecko, umiera. Zrób coś z tym, kurwa – syczy przez zaciśnięte zęby.
W przypływie złości strąca wszystko ze stołu nim pojawi się ochrona lokalu, po czym kieruje się do wyjścia zostawiając cię sparaliżowaną przy pustym stoliku, w który wpatrują się wszyscy goście.
Zapewne będziesz jutro na pierwszych stronach brytyjskich gazet, zapewne będą o tym mówiły wszystkie portale plotkarskie, a klienci taktownie ominą temat, by za zamkniętymi drzwiami twojej siłowni obgadać zdarzenie miedzy sobą. I ty, Oliwia Winiarska, pewnie się tym przejmiesz, ale to będzie jutro, jakoś wytłumaczysz to zdarzenie wszystkim.
Tylko jak wytłumaczysz samej sobie, że sprzedałaś dusze diabłu, a on teraz zbiera swe żniwo? Że podejmując jedną decyzję, poruszyłaś lawinę wydarzeń... 
A przecież z wami miało być inaczej.
Poznaliście się, gdy na trzecim roku studiów życie się do ciebie uśmiechnęło i dzięki bardzo dobrym referencjom, które uzyskałaś na praktykach w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Spale, zostałaś asystentką trenera przygotowania fizycznego polskiej reprezentacji w siatkówkę. Michał zawsze mówił, że wpadłaś mu w oko jeszcze wtedy, gdy Spałę odwiedzałaś w ramach praktyk, jednak nigdy nie miał odwagi zagaić, z resztą miał dziewczynę, Dagmarę. Dopiero po jakimś czasie, kilku zawirowaniach życiowych i pierwszych treningach na siłowni z całą kadrą, Michał zaprosił cię na kawę, choć to raczej nie było zbyt profesjonalne. Związek trzymaliście w tajemnicy, dopóki Bartek Kurek nie zobaczył was, idących za rękę przez Łazienki Warszawskie. Po dzień ślubu zastanawialiście się, co za dziwny zbieg okoliczności sprawił, że siatkarz akurat tego dnia wybrał się do Stolicy. Więc kiedy już tajemnica przestała nią być, poszliście o krok do przodu. Wypowiedziałaś umowę o pracę, przeprowadziłaś się do Bełchatowa i otworzyłaś własne studio fitness. Pierwsze marzenie zostało zaliczone, by później już ruszyć z górki. W ciągu kolejnych trzech lat stworzyłaś sieć siłowni w Bełchatowie, Pabianicach, Łodzi i ruszyłaś na Śląsk, by w Kędzierzynie-Koźlu otworzyć swoją piątą filię. Sztab bardzo dobrych trenerów i nazwisko Michała, z którym zaczęłaś przygotowania do ślubu, przyciągały ludzi, wszystko prosperowało należycie. Odkryłaś Facebooka, później Instagram, sama wystąpiłaś w Debiutach PZKFiTS 2012, plasując się na czwartym miejscu i zaczęłaś żyć z motywowania innych. Konkurencja dla Ewy Chodakowskiej i Anny Lewandowskiej. Ślub i wesele dla dwustu gości opisywano w każdej gazecie opowiadającej o życiu gwiazd, sprzedaliście zdjęcia ze uroczystości Vivie, dodając do tego obszerny wywiad o miłości, przyjaźni i wsparciu. Przecież mieliście siebie, mieliście swoje marzenia i nic nie było w stanie was pokonać. 
Do czasu. 
Dwa lata po ślubie w końcu zdecydowaliście się na dziecko. Poszło bezproblemowo, pół roku starań i pewnego majowego poranka pokazywałaś Michałowi test ciążowy z wynikiem pozytywnym. Jacy byliście szczęśliwi! Wy, Winiarscy, w końcu zostaniecie rodzicami. Michał nie posiadał się z radości, od razu zaczął przemalowywać ściany pokoiku, który stał pusty w waszym piętrowym domu na obrzeżach Bełchatowa. Czuł, że to będzie chłopiec, więc zaraz po zakończeniu sezonu kupił dziesięć litrów błękitnej farby i przez dwa dni uporczywie machał pędzlem, chociaż totalnie się do tego nie nadawał. Zachlapał jedynie jasne panele, które później szorowaliście przez kolejne dni. W czwartym miesiącu Michał musiał gnać do Castoramy po różową farbę, a stwierdzenie, że faceci intuicji nie posiadają, okazało się prawdą, bo wy będziecie mieć małą, różowiutką córeczkę. Twój mąż znowu spędził dwa dni na przemalowywaniu ścian, zabrudzając całą podłogę i dumny, niczym paw, pokazuje ci swoje dzieło. Gdy patrzyłaś na ściany w kolorze pudrowego różu, na twojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech i gładząc delikatnie swój, ledwo widoczny, brzuch pocałowałaś Michała w policzek. Nagle dotarło do ciebie, że już nie jesteście odpowiedzialni tylko za siebie, ale za tę małą istotkę, która rośnie i rozwija się w tobie. 
Wiadomość, którą otrzymujecie na badaniach prenatalnych w drugim trymestrze ciąży, że płód, a raczej wasza mała Agniesia, nie rozwija się prawidłowo, ścina was z nóg. Wada serca, przełożenie wielkich pni tętniczych*, brzmi wyrok. Szanse, że dziecko przeżyje nie są zbyt wielkie. Poród może odbyć się bez komplikacji, ale noworodek od pierwszych chwil będzie bardzo schorowany. Albo urodzi się martwy. 
Wtedy też umarłaś ty, Oliwio? Bo czyż nie podjęłaś od razu decyzji o aborcji poza granicami kraju? Czyż nie tłumaczyłaś Michałowi, że nie jesteś w stanie psychicznym wychować chorego dziecka, że jesteś pewna, że jej nie pokochasz? Bo to wielkie poświęcenie, ale i obowiązek na całe życie. Ta dziewczynka już zawsze będzie od was zależna, o ile przeżyje... Jeżeli tak się stanie to nie pójdzie nigdy do szkoły, jak jej rówieśnicy. Nie będziesz dumnym ojcem, Michał, gdy zacznie grać w siatkówkę, bo nigdy w życiu nie weźmie piłki nawet do rąk. Nie będzie biegała po hali Skry wraz z dziećmi Wlazłego, jeździła na obozy harcerskie, jak jej mama. Nie pójdzie na studia, nie zrobi prawa jazdy. Może wyjdzie za mąż, o ile pozwolilibyście jej pójść na randkę, ale to też może być ponad  siły. Dlatego stwierdziłaś, że tak będzie najlepiej nie tylko dla was, osób, które chcą skupić się na karierze, dalej być najlepszymi sportowcami, rozwijać się. Ale i dla tej małej, bogu ducha winnej, dziewczynki, która od pierwszych chwil będzie nosiła na plecach swój niewiarygodnie ciężki krzyż. Najlepiej odjąć jej cierpień, które czekały po narodzinach i nigdy do tego momentu nie doprowadzić. 
Twój mąż był jednak uparty. Przez pierwsze kilka dni jedynie słuchał, co masz do powiedzenia, jakby jeszcze przetwarzał wszystkie informacje, które przekazał wam lekarz. W piąty dzień kazał ci się wreszcie uspokoić i wyszedł na trening, by wrócić po trzech godzinach i oznajmić ci, że urodzisz. Czy tego chcesz czy nie. Bo to jego dziecko i on zrobi wszystko, by jego życie było usłane różami, nawet jeżeli będzie musiał poświęcić samego siebie i sprzedać duszę diabłu, zrobi to. Nie zgodziłaś się, trzasnęłaś jedynie drzwiami i pojechałaś do rodziców do Gdańska, by całą sprawę przemyśleć na chłodno. Michał nie odzywał się do ciebie przez dwa tygodnie, jeżeli nie liczyć krótkich smsów, czy wszystko z Wami w porządku. Było okej, znośnie. Patrzyłaś codziennie na swoje odbicie w lustrze i wiedziałaś, że nie będziesz w stanie pokochać tego dziecka, poświęcić całe swoje życie. Nie chciałaś też oglądać krzywdy, którą Michał miał zamiar wyrządzić tej bezbronnej istotce. Decyzja została podjęta. 
- Urodzę - oznajmiasz po powrocie do Bełchatowa. - A zaraz później podpiszemy papiery rozwodowe, zrzeknę się praw rodzicielskich i już nigdy więcej mnie nie zobaczysz. To jedyny kompromis na jaki jestem w stanie pójść. - Mówisz płynnie, twardym głosem. Nie wahasz się ani chwili, choć serce pęka ci na kawałki. Winiarski jest przecież mężczyzną twojego życia, tylko nie potrafisz zaakceptować jego wyborów, którymi chce utrudnić je waszej trójce. 
Na jego twarzy maluje się kolejno zdziwienie i strach, a w końcu ich miejsce zajmuje determinacja. Podchodzi do tego jak do umowy, do przedłużenia kontraktu ze Skrą.
Cztery miesiące później rodzisz poprzez cesarskie cięcie. Dziecko, które wolisz nie nazywać po imieniu, nie płacze, nie oddycha. Reanimują je przez krótką chwilę. Modlisz się o cud, by nie przeżyło, bo tak będzie dla niego najlepiej. Bo co to za życie? Po chwili jednak słyszysz cichutkie kwilenie, a z twoich oczu płyną mimowolnie łzy. Lekarze wiedzą, że nie chcesz widzieć, czy przytulić dziecka, że tuż obok czeka Michał Winiarski, który jest jej jedynym rodzicem i tylko on odwiedzi malucha przy inkubatorze, w którym znalazło się tuż po porodzie.
Wszystko się skończyło na sali porodowej. Nigdy więcej nie widziałaś Michała, podpisane dokumenty zostawiłaś w salonie, już nie twojego, domu. Spakowałaś wszystko, co powinnaś ze sobą zabrać i wyjechałaś do Londynu, gdzie po czterech miesiącach zaczęłaś spełniać się jako trener personalny. Rodzina potępiła twoją decyzję, zostałaś prawie sama. Sama próbując poukładać życie na nowo, zapominając o przeszłości i decyzjach, które podjęłaś.
Trzy lata później, Michał Winiarski, przeszkadza ci w zjedzeniu kolacji i mówi, że dziecko, którego nigdy nie chciałaś, umiera... I choć przez ostatnie trzy lata nie miałaś pojęcia, co się działo w życiu twojego byłego męża i jego córki, twój, skrupulatnie na nowo budowany świat, wali się w mgnieniu oka. 
Przepraszasz kelnera za zaistniała sytuację i zostawiasz suty napiwek na pustym blacie stołu. Wychodzisz na zewnątrz starając się unikać kontaktu wzrokowego z innymi ludźmi. Z nimi poradzisz sobie jutro. Masz już dosyć na dzisiaj, bierzesz stojącą przed restauracją taksówkę i ukrywasz twarz w dłoniach. Gdy kierowca pyta dokąd cię zawieźć, zastanawiasz się chwilę i prosisz by zawiózł cię gdzieś, gdzie możesz pomyśleć. Z dala od zgiełku miasta. 
- Znam odpowiednie miejsce - uśmiecha się do ciebie pokrzepiająco, jak nikt dawno i kieruje się na południe od centrum. 
Piętnaście minut później stajesz nad brzegiem Tamizy. Opierasz się dłońmi o barierki oddzielające cię od wody i spuszczasz głowę w dół biorąc kilka głębokich oddechów. W twojej głowie panuje istny chaos, przeszłość dopada cię i ciągnie w dół. Czy to była kara za podjętą decyzję? Czy Michał zrobił to specjalnie, byś cierpiała tak samo, jak wtedy gdy próbowałaś przekonać go do usunięcia ciąży? Jak wtedy, gdy leżałaś z miejscowym znieczuleniem na sali porodowej i wpatrywałaś się w sufit? Znalazłaś sposób na odcinanie się od przeszłości przez ostatnie trzy lata swojego życia, niestety dzisiaj zawodził. Przyzwyczaiłaś się, że nie przejmujesz się nikim, że jesteś sama. Bez rodziny i przyjaciół, którzy mają ci za złe to, że wierzyłaś, że wyrządzacie krzywdę własnemu dziecku... Dzisiaj okazuje się, że miałaś rację, że trzyletnie dziecko nie zasługuje na umieranie... I to właśnie tego chciałaś uniknąć. Tylko dlaczego nikt tego nie rozumiał? 
Drżącymi dłońmi wystukujesz na ekranie telefonu numer jedynej osoby, która cię nie potępiła. Twój młodszy brat, który starał się rozumieć, bo sam żył z wadą serca. Nie tak poważną, jednak wciąż musiał zrezygnować ze sportu i nie przemęczać się nad to. Odbiera po trzech sygnałach.
- Maciek, co się dzieje? 
- Cześć, Oli... - mówi zachrypniętym głosem, w tle słyszysz stłumione rozmowy, rozpoznajesz głosy swoich najbliższych, mamy i taty. Rozpoznajesz głos Michała, jak i jego rodziców. Powoli cichną, najwyraźniej Maciek nie chce rozmawiać z tobą w ich towarzystwie. - Nie jest dobrze... Czas nam się kończy...
- Ona umiera?
- Tak, Oli. Dwa tygodnie temu jej stan się diametralnie pogorszył, nie potrafi już sama oddychać a serce ledwo pompuje krew. Lekarze są bezradni. Od czternastu dni wszyscy przy niej czuwamy w szpitalu... Nikt nie chce stąd wyjść. Tylko Michał...
- ...Michał był u mnie, Maciej. Powiedział tylko, że umiera...
- Spodziewałem się tego, nigdy się nie pogodził z tym, że odeszłaś, że ich zostawiłaś...
Nic nie mówisz, przykucasz, czoło opierając o zimną barierkę. Czujesz, jak po twoich policzkach zaczynają płynąć łzy. Nie ważne jak bardzo chciałaś uniknąć w życiu tej straty, nie ważne jak bardzo się przed nią broniłaś i ile razy nocami gryzłaś z bólu poduszki. Nie ważne, jak bardzo pragnęłaś zapomnieć, że cząstka ciebie chodzi po świecie w Bełchatowie. Nie ważne, że chciałaś zrobić wszystko, by każdego ustrzec przed tym dniem, przed tymi bezsennymi nocami w szpitalu, czekając na ostatnie pożegnanie. To już teraz nie ważne... To twój obowiązek, by być teraz w innym mieście, kraju. By przeżyć ten smutek razem z osobami, za które kiedyś dałabyś się pokroić. 
- Maciek, przyjedziesz po mnie na lotnisko?
- Oczywiście.
Nie patrząc na to, że wciąż masz na sobie niezbyt wygodne szpilki, wciąż ten sam, biznesowy strój, prosisz taksówkarza by zawiózł cię na lotnisko Stansted, skąd odlatują bezpośrednie loty do Łodzi. Dwie godziny później zajmujesz miejsce numer 24F na pokładzie samolotu linii lotniczych Rayanair. Przez ostatnie trzy lata pokonałaś samolotem kilkanaście tysięcy kilometrów. Podziwiałaś fajerwerki z okazji czwartego lipca w Nowym Jorku, bawiłaś się na karnawale w Rio, spędzałaś Nowy Chiński Rok w Pekinie, odganiałaś się od indonezyjskich małp w czterdziestu stopniowym skwarze, jak i leżałaś plackiem na Zanzibarze. I każda z tych wypraw była spełnieniem marzeń. Jednak nigdy w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu miesięcy nie leciałaś samolotem do Polski. Przy omawianiu rozwodu Michał się zgodził, że twoje siłownie pozostaną twoimi siłowniami, a ty nigdy nie miałaś w zamiarze ich sprzedania. Maciek pomagał ci w załatwianiu wszystkich spraw i kierował biznesem z Polski, a gdy wymagała tego sytuacja, sam wsiadał w samolot i przylatywał do Londynu. Ty z krajem nie chciałaś mieć zbyt wiele do czynienia. Z resztą, w jakim celu? Dla wszystkich byłaś martwa i wolałabyś by tak pozostało. 
Lot numer FR2468 trwał dokładnie dwie godziny i piętnaście minut, jednak był dla ciebie najtrudniejszym ze wszystkich, które w życiu wylatałaś. Mimo wystawnego życia, które prowadziłaś, mimo spełniania się w świecie sportu i sukcesów, które osiągnęłaś swoją niebywale ciężką pracą, w głębi serca pragnęłaś by lot numer FR2468 zawsze kojarzył ci się z powrotem. Powrotem do domu, do ludzi, których kochasz, do tych, którzy na ciebie czekają. Do dobrych decyzji, które celebruje się szerokim uśmiechem i gorącym pocałunkiem w hali przylotów. Przewrotny los zdecydował jednak inaczej. FR2468 i żółty napis Rayanair, już zawsze będzie kojarzył ci się z umieraniem, ze złymi decyzjami i powrotami, na które nikt nie liczy, na które nikt nie czeka. 
Może oprócz Maćka, który siedzi z założonymi rękoma i odchyloną do tyłu głową. Nie zauważa cię od razu, dopiero gdy tłum idzie do drzwi wyjściowych powoli rusza w twoją stronę i zamyka w szczelnym uścisku. Nie mówicie nic. Nie wiesz jak dobrać słowa i zacząć rozmowę, warunki na rodzinny zjazd są raczej niesprzyjające, nie wspominając o pojednaniu z rodzicami, na które nawet nie liczysz.
- Tato wie, że po ciebie pojechałem... - zaczyna rozmowę twój brat, gdy wsiadacie do jego samochodu i zapinacie pasy. Uruchamia silnik i wrzuca kierunkowskaz w lewo uprzednio sprawdzając czy nikomu nie przeszkodzi w kontynuowaniu jazdy. Jest jednak godzina czwarta nad ranem w niedziele i nikomu ani w głowie wałęsać się po lotniskowych parkingach. - Nie spodziewaj się wylewnego powitania... raczej nie jest zadowolony, że w ogóle się tu pojawiasz. Mamy nie chciałem denerwować, bo właśnie mieli się spotkać z lekarzem prowadzącym Agusię, tato miał jej powiedzieć po rozmowie. 
- Nie przyleciałam tutaj by pogodzić naszą rodzinę, Maciej. Nie spodziewam się, że odpuszczą mi wszystkie grzechy i na nowo będę ich ukochaną Oliwką. Umarłam dla nich przy porodzie, jak dla każdego z resztą...
Maciej jedynie przytakuje i wjeżdża na autostradę, która prowadzi do Bełchatowa. Z radia płynie spokojna melodia, którą kojarzysz z jakiegoś młodzieżowego filmu. Filmu o umieraniu. Cóż za zbieg okoliczności, że dzisiejszego dnia wszystko jest jedno wymiarowe i wszystko niesie za sobą śmierć. Rozglądając się dookoła poznajesz znajomą drogę, przypominasz sobie ile razy pokonywałaś ją swoim samochodem. Ile razy wracałaś nią do domu, do Michała, do waszej miłości. Czy gdyby ciąża przebiegała poprawnie dzisiaj dalej bylibyście razem? Tak samo szczęśliwi, zakochani? Czy byłabyś przykładną matką, która nie widzi świata poza swoją córką? Czy Aga choć trochę przypomina ciebie? Czy postawiłabyś swoje szczęście ponad szczęście Michała raz jeszcze? Twój były mąż zawsze już będzie miał nad tobą przewagę, bo choć przez chwile zaznał coś, co ty odebrałaś sama sobie. Był ojcem. Słyszał śmiech swojego własnego dziecka. Dziecka, które było przekonane, że jego mama jest z aniołkami w niebie, a nie dwie godziny lotu od niej. Dziecka, któremu podarował na pewno najwspanialsze trzy lata... 
Gdy podjeżdżacie pod bełchatowski szpital, w którym mieści się hospicjum dla dzieci, drżącą ręką dotykasz klamki i naciskasz ją. Drzwi ustępują, więc pchasz je delikatnie i stawiasz stopy na chodniku. Maciek patrzy na ciebie niepewnie i podaje ci ramie, które łapiesz. To choć trochę dodaje otuchy. Ojca spostrzegasz z daleka. Stoi przed wejściem i popala papierosa. Poznałabyś go wszędzie, wysoki, z wystającym brzuchem, który zmalał od waszego ostatniego spotkania. Kruczoczarne włosy również zrobiły miejsce już raczej tym siwym. 
- Witaj, Oliwio - powitanie jest krótkie i rzeczowe. Nie utrzymujecie nawet kontaktu wzrokowego, nie słyszysz od niego nic więcej, więc ruszacie do przodu. Nie idzie za wami, jakby nie chciał być świadkiem tego, co za chwile wydarzy się na szpitalnym korytarzu.
Gdy drzwi windy otwierają się na czwartym piętrze budynku, dostrzegasz siedzącą chudą kobietę łudząco przypominającą twoją matkę. Przypominającą, bo prawdopodobnie nie poznałabyś jej na ulicy. Długie niegdyś włosy zostały krótko przystrzyżone, a ich kolor z blondu stał się wypłowiałym rudym. Schudła niewątpliwie około dwudziestu kilogramów, a jej policzki były zapadnięte prawie tak samo, jak i te michałowe. Tuż obok niej siedzi twoja była teściowa, która w przeciwieństwie do twojej matki, przytyła kilka kilo. Nie dziwi cię to, zawsze podjadała w sytuacjach stresowych, a ta niewątpliwie wprost wykańczała. Podchodzisz do nich powoli, starając się robić jak najmniej hałasu swoimi butami na szpilce. Oby dwie wlepiają w ciebie obojętny wzrok, przygotowane na to, że zaszczycisz bełchatowski szpital swoją obecnością.
- Mamo, Pani Grażyno - witasz się z nimi chłodno, tak samo jak przed chwila zrobił to twój ojciec. - Gdzie mogę znaleźć Michała? - pytasz, nie zważając na ich reakcję, a raczej jej całkowity brak, bo żadna z kobiet nie pofatygowała się by chociaż odpowiedzieć na twoje przywitanie skinieniem głowy.
- Rozmawia z lekarzem... - odpowiada twoja była teściowa. Kiedyś powierniczka wielu sekretów, dzisiaj osoba, obok której przeszłabyś obojętnie, gdyby nie zaistniała sytuacja. 
Odchodzisz kilka kroków dalej i siadasz na wolnym miejscu w bezpiecznej odległości od reszty członków swojej rodziny. Torebkę kładziesz na kolanach i wbijasz wzrok w drzwi do sali szpitalnej, które są przed tobą. Czy to za nimi to dziecko walczy o życie? Czy to właśnie one odgradzają cię od dziewczynki, którą wydałaś na świat a później porzuciłaś w imię swoich własnych przekonań i marzeń? Czy to tam Michał traci swój rozum i nadzieję, że życie jeszcze jest w stanie być piękne? 
- Oli...? - Michał siada obok ciebie. - Przyleciałaś...
- Ciężko jest przejść obok tego obojętnie, nawet mi. - uśmiechasz się blado. 
- Chciałbym ci coś powiedzieć, coś co cię tak bardzo zaboli jak mnie bolało przez ostatnie trzy lata... ale ja już nie mam siły nawet walczyć... 
- To powiedz jaka ona jest, jak wygląda?
- Najwspanialsze dziecko, jakie możesz sobie wyobrazić. - patrzy na drzwi sali, nachyla się trochę do przodu, łokcie opierając na udach. Dłonie splata i nerwowo obija opuszki palców o kostki. - Ma twoje blond włosy, trochę pucułowate policzki i szeroki uśmiech. I ma moje oczy, więc wygląda trochę jak taki aniołek, któremu tylko brakuje skrzydeł. Nie jest tak energiczna, jak inne dzieci w jej wieku, ale tego się pewnie spodziewałaś. 
- Od początku były problemy?
- Pierwsze cztery miesiące przeleżała w szpitalu, nie mogliśmy zabrać jej do domu. Później przez krótką chwilę było dobrze, jednak było tak, jak przewidziałaś. Kilka wizyt w szpitalu w miesiącu, ciągłe infekcje, ciągła sinica, której nie potrafiliśmy pokonać. Wyjątkowe cholerstwo. Pomiędzy pierwszym a trzecim rokiem było znośnie. Odbyło się bez dłuższych pobytów w szpitalu, jedynie rutynowe kontrole. Aż przed połową roku zsiniała tak bardzo, że nie potrafiliśmy sobie z tym poradzić sposobami, których nauczyli nas lekarze. I od tego czasu jest coraz gorzej. Musiałem zawiesić kontrakt ze Skrą, rozwiązałem całkowicie ten z reprezentacją, bo nie mogę ciągle prosić nasze matki by jeździły z nią do szpitala, kiedy ja jestem w rozjazdach. To byłoby nie fair w stosunku do Agusi, jak i do nich. Dwa tygodnie temu mieliśmy kolejny atak, lekarze nie chcą operować bo organizm jest zbyt wycieńczony... Mówią, że teraz to już tylko cud może pomóc. Jeżeli organizm będzie na tyle silny by przeprowadzić operację, zrobią to... Tylko na poprawę liczymy już drugi tydzień, a póki co jest coraz gorzej...
Przez chwile siedzicie w ciszy. Zaczynasz myśleć, że powinnaś oszczędzić tego wszystkiego zarówno Michałowi, jak i Agnieszce. Powinnaś usunąć tę ciążę i nie pytać swojego męża o zdanie, nigdy nie powinnaś pójść na ten kompromis, chronić tylko i wyłącznie siebie. Zachowałaś się najgorzej, uratowałaś tylko siebie, tylko ty nie byłaś poszkodowana w tej sytuacji. Miałaś wciąż swoje plany i marzenia, straciłaś tylko najbliższych, a może aż?
- Chcesz tam wejść? Chcesz ją zobaczyć?
- A powinnam?
- Zapytała mnie ostatnio czy mama na nią czeka w niebie, u Bozi... Co miałem jej odpowiedzieć? Przytaknąłem, okłamałem. A co jeżeli ten świat poza życiem naprawdę istnieje i moje własne dziecko mnie znienawidzi?
- Jeżeli kogoś znienawidzi, to mnie... Ty zrobiłeś dla niej wszystko, co mogłeś.
- Miałaś rację... Miałaś cholerną rację, Oli. Ale ja tak bardzo pragnąłem dziecka, że nie potrafiłem po prostu pozwolić ci przerwać tę ciążę. To nasza cząstka. Tylko zgotowałem jej piekło, a nie życie... Mogłem cię posłuchać - chowa twarz w dłoniach i cicho zaczyna płakać.
W pierwszym momencie nie wiesz, jak zareagować. Nie wiesz, ani co powiedzieć, ani co zrobić. Więc działasz tak, jak podpowiada ci instynkt. Obejmujesz go, policzek kładąc na jego ramieniu. 
- Będziesz cierpiał, ale pewnego dnia uświadomisz sobie, że dała ci szczęście, którego pragnąłeś, chociaż było tylko na tę krótką chwilę, Michał...  
- Kocham ją niewyobrażalnie mocno. 
- Wiem...
Wstaje gwałtownie i ociera łzy. Podaje ci dłoń, która nieśmiało łapiesz, po czym naciska klamkę drzwi, które są przed wami. Cicho ustępują, Michał uśmiecha się do ciebie i popycha je delikatnie. Jedno łóżko po środku małej szpitalnej sali, a w nim śpiący jasnowłosy aniołek podłączony do aparatury monitorującej pracę jej serca. Michał miał racje ten sam blond kolor włosów, lekko pofalowane. Pucułowate policzki i przeraźliwie chude ramiona. Jest malutka, o wiele mniejsza niż dzieci w jej wieku. Podchodzisz nieśmiało do łóżeczka i wpatrujesz się w nią.
Gdy Maciej pytał czy nie chciałbyś zobaczyć, jak wygląda twoja własna córka, zawsze odpowiadałaś przekornie, że nie masz córki. Gdy pytał, czy nie jesteś ciekawa co u twojego byłego męża i waszej córki, mówiłaś, że nie masz córki, a życie twojego byłego męża jest jego życiem i nic ci do tego. Po pewnym czasie znudziło mu się zadawanie pytań, przyzwyczaił się, że jak się już uprzesz to nie ma mocnych na twoje postanowienia. A teraz wbrew wszystkiemu jesteś w jednym pomieszczeniu z dwójką osób, które pomimo tego, jak bardzo będziesz się starać o nich zapomnieć, one już zawsze będą częścią ciebie.
- Jest przepiękna... 
- Choć wyglądowo mamy dobre geny.
- To nie nasza wina, Michał... 
- Wiem. Tylko chciałbym czasami cofnąć czas i oszczędzić jej tych cierpień.

Ściskasz mocniej jego dłoń, ale nie mówisz nic. Teraz nie chodzi o to kto miał rację, a kto nie.
- Tata? - słyszysz jej cienki głos i odwracasz się powoli. Agnieszka patrzy na was z lekkim grymasem na twarzy, który przypomina uśmiech. 
Michał puszcza twoją dłoń i podchodzi do łóżeczka siadając na jego krawędzi. Wycofujesz się delikatnie w ciemniejszy kąt pokoiku, by nie zakłócać im ich wspólnej chwili. Kto wie czy nie jednej z ostatnich? Michał na pewno liczy te ostatnie rozmowy i błaga los by było ich jeszcze więcej, by nigdy się nie kończyły.
- Tatuś, kim jest ta pani?
- Ta pani? - Michał odwraca się w twoją stronę na chwilę zastanawiając się, jak wytłumaczyć twoją obecność w szpitalnej sali. - Aguś, ta pani znała kiedyś bardzo dobrze twoją mamę... to taka... jej pierwsza i jedyna przyjaciółka.
- Myślałam, że mama miała dużo przyjaciół. Ciebie, wujka Kurkę, wujka Mariusza i Maćka... - Uśmiechasz się mimowolnie, gdy dziewczynka wspomina zawodników Skry Bełchatów. - miała tylko jedną koleżankę?
- Koleżanek miała dużo, ale jest ich trochę za dużo by mogli cię wszyscy odwiedzić tutaj w szpitalu.
- A ja też będę miała kiedyś dużo koleżanek?
- Z pewnością, Księżniczko...
- Co lubiła mama? - cichy głosik dziewczynki zwraca się do ciebie, sprawiając, że musisz wyjść z nieoświetlonego kąta pokoju. - Czy mama lubiła tańczyć?
- Bardzo, Agnieszko. Mama lubiła też kwiaty, tulipany były jej ulubionymi. Słuchała pięknej muzyki i piekła ciastka w każdą sobotę. Lubisz ciastka?
- Tak! Bardzo! I lubię torty. Tatuś kupił mi na urodziny taki duży, różowy tort z jednorożcem. I obiecał, że jak tylko wyjdę ze szpitala, to znajdziemy prawdziwego, bo one żyją, prawda? I mają takie kolorowe grzywy, jak tęcza?
- Zdaje mi się, że jednego spotkałam gdy byłam małą dziewczynką, więc naprawdę możliwe jest, że i tobie się uda. 
- Super, tato! - powoli wycofujesz się przez otwarte drzwi, zostawiając Winiarskich samych. 
Nie potrafisz patrzyć na nią bez emocji, które rozrywają ci serce. Starałaś się wszystko stłumić, ale w pożegnaniach nigdy nie byłaś dobra. Wolałaś uciekać, niż stawiać im czoła. Z resztą, jesteś ostatnią, która ma do jakiegokolwiek pożegnania prawo. Dochodzi szósta rano, lekarze i pielęgniarki szykują się do obchodu. Nie ma śladu ani po twoim bracie, ani teściach i mamie. Jedynie ojciec wciąż czuwa siedząc na plastikowym krześle. 
- Maciek zawiózł ich do domu by mogły wziąć prysznic i się przebrać. Są uparte, nie chcą spać, boją się przespać ten ostatni moment. 
- To naprawdę koniec?
- Michał jeszcze wierzy, one też, na przekór temu, co mówią lekarze. Ale ja patrzę na to realistycznie i nie wydaje mi się by zostało nam dużo czasu. Oczywiście, boli mnie to tak samo, jak i ich, ale nic na to nie możemy poradzić. Najwidoczniej taka jest wola Boska...
- Jak ty potrafisz podchodzić do tego z takim spokojem?
- A ty? W jaki sposób potrafiłaś ich zostawić?
- Bo... bo chyba wiedziałam, że tak będzie najlepiej dla Michała, bo będę przysparzała jedynie niepotrzebnych kłopotów, których i tak będzie miał zbyt wiele. Byłam przekonana, że nie nadaję się na matkę tak chorego dziecka. Tato, ja nigdy nie potrafiłam się poddawać gdy wiedziałam, że coś ma sens, że warto... A tutaj? Wiedziałam, że ten dzień prędzej czy później nastąpi i że nie chce brać w nim udziału...
- Ale jesteś...
- Jestem, bo przyleciał do Londynu, wywrócił mi trochę świat do góry nogami i już nie potrafiłam nie przylecieć. Wciąż wierzę, że chciałam dobrze, tylko może niekoniecznie dobrze to wszystko wyszło.
- No, niekoniecznie...
Nie odpowiadasz tylko niepewnie kładziesz głowę na ramieniu ojca, który gładzi wierzchem dłoni twój policzek. Przymykasz oczy i wzdychasz głęboko.
- Widzisz, Oli, na tym polega miłość rodzicielska, że nie wiadomo jak bardzo chciałabyś zapomnieć o swoim dziecku, to jednak nie potrafisz, bo śni ci się po nocach i w dzień też nie daje pomyśleć...
- Więc myślałeś o mnie?
Pytanie zawisa gdzieś w powietrzu, które przecina głośny krzyk Michała. Oby dwoje gwałtownie wstajecie i biegniecie tuż za lekarzami przed salę, w której leży Agnieszka. Przeraźliwe piszczenie aparatury, która jest podłączona do dziewczynki, oznajmia, że serce dziecka przestało bić. Jedna z pielęgniarek stara się odsunąć Michała od córki, by lekarze mogli reanimować. Winiarski ledwo podchodzi do drzwi i osuwa się po portalu na ziemię kuląc nogi do klatki piersiowej, a głowę chowając między kolanami. Wpatrujesz się w lekarzy, którzy walczą o życie dziecka, które wydałaś na świat, dziecka, które nigdy nie powinno doświadczyć tylu krzywd. Dziecka, które marzyło by zobaczyć kiedyś jednorożca, a kilka chwil później umiera na twoich oczach. Nie wiesz kiedy twoja matka staje obok ciebie, a pani Grażyna kuca obok Michała. Nie wiesz kiedy po twoich policzkach zaczynają płynąć łzy, a głośny szloch byłego męża przeszywa cię na wylot. Tylko lekarz prowadzący wypowiada datę, która będzie prześladować cię do końca twoich dni:
- Czas zgonu, dwudziesty piąty stycznia dwa tysiące siedemnastego roku, godzina szósta trzy.






It's not about, not about Angels.
Angels.













* Mam nadzieję, że to ma ręce i nogi, o, bo o ile dramatyzm chciałam stworzyć, o tyle lekarz ze mnie jak z koziej dupy trąba. 
Mam nadzieję, że pomimo chorej tematyki przypadnie do gustu.